czwartek, 29 czerwca 2017

Slow Wine.

Przyszło mi do głowy, że powinienem zostać, jeśli nie prezesem, to przynajmniej wiceprezesem stowarzyszenia Slow Wine (jeśli takie istnieje), bowiem tempo w jakim zabieram się do opisu flaszek może być wzorcem powolności. Po części winę za to ponosi moja praca, a w zasadzie nie do końca regularne godziny pracy, po za tym lubię pić wino, kiedy mam na to ochotę, a nie wtedy gdy dostaję flaszkę od importera, czy dystrybutora. Dla jasności dodam, że nigdy o nie nie proszę, nie organizuję 20-butelkowych degustacji w ciemno, mam wystarczająco dużo niezłych win, które sobie sam wybrałem i kupiłem. Moja nie-współpraca z importerami układa się dobrze, ponieważ zawsze ich informuję, że piję w swoim niespiesznym tempie, a oni twierdzą, że to rozumieją :)

Promocja "Wina Portugalii i Hiszpanii" w Biedronce skończyła się 11.06, a ja jeszcze nie miałem okazji spróbować wszystkich win, choć krótkie wzmianki o nich na pewno znalazły się na moim Instagramie, albo facebookowym profilu bloga. Zachęcam do zaglądania tam :)


Ostatnio jednak próbowałem dwóch win czerwonych. Jednym z nich było hiszpańskie Grandes Vinos y Viñedos Cariñena Monasterio de las Viñas Crianza 2010, a drugim Vinhas de Pegões Península de Setúbal Touriga Nacional 2015. Nie są to wina warte jakiejś szczególnej uwagi, sądzę że mogą być niezłym tłem jakiegoś wydarzenia, raczej jednak nie jego rdzeniem. Oba są nieco za mocno przebeczkowane, to ich największa wada, choć tutaj inaczej bym rozłożył akcenty niż redaktor Wojciech Bońkowski z Winicjatywy/Fermentu. Ja wolę Monasterio, w którym beczka mi nie przeszkadzała za bardzo, owoc wydawał mi się mniej rozlazły, a alkohol nie drażnił podniebienia swą intensywnością. W dodatku kosztuje mniej i mimo wieku trzyma się przyzwoicie.


Nie pierwszy raz nie zgadzam się redaktorem, a w zasadzie nie tyle się nie zgadzam, co twierdzę, że mamy zupełnie odmienne podniebienia i preferencje. W dobie "fake news" i pseudonaukowych teorii mam na to swoje wytłumaczenie. Choć nasze nazwiska zaczynają się na tą samą literę, to pierwsza litera mojego imienia to odwrócona o 180 stopni pierwsza litera imienia  radaktora Wojciecha. Ot co :)

Wina otrzymałem do degustacji od Jeronimo Martins Polska, właściciela sieci Biedronka.

środa, 28 czerwca 2017

Niespodzianka z Tejo.

"Wina z Tejo", czyli polski oddział organizacji Vinhos do Tejo, to organizacja promująca wina właśnie z tego regionu Portugalii. Znajduje się on w centralnej części kraju, nieco na wschód od Lizbony, winnice zajmują tu obszar 19000 hektarów, co stanowi 10% terenów Portugalii przeznaczonych pod uprawę winorośli. Organizacja "Wina z Tejo" działa w naszym kraju dość prężnie, nazwiska osób zaangażowanych w promowanie win znad Tagu należą do utytułowanych polskich sommelierów, wystarczy obejrzeć  facebookowy profil organizacji, by się o tym przekonać.

Rzeka Tag, po obu jej stronach rozciągają się winnice.
foto: CVR Tejo
Wydaje się, że działania promocyjne mają za zadanie wyciągnąć Tejo (do niedawna Ribatejo) z medialnego niebytu, wina stąd pochodzące nie wyróżniały się niczym szczególnym, brakowało im jakiegoś charakterystycznego rysu, były raczej anonimowe. 



Sięgam do przewodnika "Wina Europy" z 2009 roku (wciąż liczę na nowsze wydanie), by przeczytać że:

„Ribatejo produkuje znaczne ilości wina, ale mało najwyższej klasy. […] Region od dawna jest rezerwuarem winiarskiej Portugalii, gdzie wielcy hurtownicy na zawołanie produkują to, co się sprzedaje najlepiej.”

Trudno o wina wysokiej klasy, kiedy tylko z 2500 hektarów produkuje się wina w wyższej, bardziej restrykcyjnej, apelacji DOC Tejo, z pozostałych upraw wytwarza się wina regionalne butelkowane jako Vinho Regional. W DOC Tejo maksymalna produkcja ograniczona jest do 80 hl/ha dla win czerwonych, a dla białych do 90 hl/ha. W przypadku Vinho Regional jest to aż 225 hl/ha. Oczywiście w narracji producentów VR luźniejsze ograniczenia apelacyjne to szersze pole dla popisów winiarzy, ale w praktyce skutkuje to zazwyczaj morzem prostych, zwyczajnych, obiadowych win, dalekich raczej od finezji. Jest jednak jedno "ale". Jeśli spojrzymy na statystyki produkcji, to średnia z hektara wynosi tu zaledwie 30 hl/ha. 

Nie wiem jak te dane interpretować, więc trzeba zacząć prace u podstaw, czyli degustować, degustować, degustować. Materiał badawczy już jest. Od organizacji „Wina z Tejo” otrzymałem do spróbowania dwa wina: jedno białe - Vale de Lobos 2015 (DOC Tejo) od Quinta da Ribeirinha, oraz jedno czerwone - Fiuza Touriga Nacional 2015 (VR Tejo). Oprócz tego od Jeronimo Martins Polska dostałem do degustacji Fálua Conde de Vimioso Sommelier Edition 2015 (VR Tejo), a w Tesco zaopatrzyłem się w Portas do Tejo 2014 (VR Tejo). Uzbierała mi się zatem mała reprezentacja win, zwłaszcza czerwonych, o których zbiorczo napiszę innym razem, a na pierwszy ogień pójdzie dziś jedyny biały rodzynek.


Jak już wspomniałem wyżej producentem jest Quinta da Ribeirinha, przedsięwzięcie rodzinne z kilkupokoleniową tradycją. Wino powstało z odmiany fernão pires (znanej też jako maria gomes), jednej z najważniejszych w Tejo odmian białych. W zależności od długości dojrzewania odmiana ta może dawać wina lekkie o posmaku cytrusów, lub nieco poważniejsze, pełniejsze wina kojarzące się z owocami egzotycznymi, takimi jak mango czy ananas. To, które miałem okazję próbować, znajduje się gdzieś pomiędzy, nie jest przesadnie aromatyczne, poza lekko utlenioną nutą (z czasem znika) wyczuwałem raczej posmak banana, charakterystyczny dla niektórych chardonnay. W ustach wino jest dość delikatne, kwasowość na pewno nie gra tu pierwszych skrzypiec, da się wyczuć odrobinę goryczki i dymne aromaty mające zapewne swoje źródło w beczce, w której dojrzewało. Nie znalazłem w nim źródła zachwytu, ale wypiłem z przyjemnością. Wino jest polecane do pieczonych ryb, białych mięs czy delikatnej wieprzowiny. Ja piłem je do naszego bobu gotowanego z koperkiem i byłem z tego mariażu zadowolony.

poniedziałek, 26 czerwca 2017

Leira do Canhoto, Alvarinho 2016

Powiem Wam szczerze, że nie mam najmniejszych ambicji i ani krztyny ochoty, żeby wśród win z portugalskiej apelacji Vinho Verde wynajdywać jakieś perełki, czy wina ocierające się o „wielkość”. Absolutnie nie. Niczego od nich nie oczekuję, nie mam zamiaru ich gloryfikować, wystarczy mi pewność, że są do kupienia w najbliższym sklepie z alkoholem i nie kosztują więcej niż 25 zł. Im bardziej niczego się po nich nie spodziewam, tym bardziej mi się podobają. Siadam na swoim skromnym, ale przyjemnym tarasiku, patrzę na zadbany ogródek poniżej i czuję się jak na wakacjach, choć to zwykły dzień, zwykłe popołudnie, zwykłe wino. Czuję wówczas zadowolenie i czerpię radość z prostych rzeczy. I takie odczucia, będące przedsionkiem szczęścia, mogę odnaleźć pijąc Leira do Canhoto, produkowane przez Quintas de Melgaço w podregionie Monção e Melgaço. Trudne nazwy, doskonale zdaję sobie z tego sprawę, alvarinho (wym. alwarinju) - szczep, z którego powstało wino - akurat wymówić najłatwiej. Nie łamcie języka, pijcie wino. Szczep ten, czy może odmiana, daje wina dość mocne, w tym przypadku 12,5%. Wina z innych odmian, innych podregionów potrafią mieć mniej, niż 10%. I takie lubię najbardziej, ponieważ pijąc alkohol nie lubię się upijać. Dziwne? No cóż, niektórzy traktują mnie jak dziwaka. To całkiem naturalne.




Wino do degustacji otrzymałem od Jeronimo Martins Polska, właściciela sieci Biedronka. Dziękuję!

czwartek, 22 czerwca 2017

Ulubione marki wina 2017.

Trafiły do mnie (już jakiś czas temu) dwie butelki znanych i popularnych na naszym rynku win. Okazją ku temu było przyznanie przez „Drinks International” - magazyn branży alkoholowej - najwyższych pozycji w rankingu „The World’s Most Admired Wine Brands 2017” markom Torres, Concha y Toro oraz Penfold's.


Dystrybutor win tych producentów postanowił podzielić się tą ważną informacją ze światem, a jednym z kanałów informacyjnych uczynił winnych blogerów. Hasztag #darylosu podbił statystyki trendów w mediach społecznościowych, pióra i klawiatury poszły w ruch, a popularne wina stały się jeszcze bardziej popularne. Piszę o tym oczywiście w sposób nieco żartobliwy, ponieważ tych marek naprawdę nie trzeba reklamować, wina noszące ww. nazwy można dostać w niemal każdym większym markecie, przynajmniej tańsze wersje, znacznie trudniej jest znaleźć wina bardziej ambitne, ale przyczyn takiego stanu rzeczy upatruję raczej w preferencjach zakupowych Polaków, którzy (przynajmniej na razie) przedkładają cenę nad jakość. Nie ukrywam, że od Concha y Toro wolałbym spróbować takich win jak Don Melchor czy Casillero del Diablo Reserva Privada, od Torresa Mas La Plana, a od Penfold's słynny Grange. Apeluję do czytelników o informacje, gdzie w Polsce mogę kupić wymienione wspomniane wina, naprawdę mam ochotę ich spróbować, a tymczasem wróćmy do rzeczonych darów losu, czyli win Torres Viña Esmeralda 2016 i Concha y Toro Casillero del Diablo Cabernet Sauvignon Reserva 2015. Ja zaliczam je do gatunku win bezpiecznych, czyli takich, które nie kosztują majątku, natomiast amatorzy wypiją je ze smakiem i satysfakcją, za to profesjonaliści nie odnajdą w nich wad rodzących sugestie, że należy je omijać szerokim łukiem.
Cabernet z Chile na zaskakuje niczym szczególnym, w nosie dominuje porzeczka, wędzona śliwka, odrobina kwaśnej wiśni, w ustach odczuwamy dokładnie to, o czym informował nas zmysł węchu, amerykańska beczka użyta z rozsądkiem nie jest w stanie zepsuć tego wina. Nic nie szkodzi, że z rocznika na rocznik wina są niemal identyczne, tego właśnie oczekujemy od win bezpiecznych, to dostajemy, z tego się cieszymy.
Podobnie jest z Esmeraldą od Torresa. Pierwszy raz piłem je na miejscu u producenta podczas moich pierwszych mini warsztatów z zakresu łączenia wina z jedzeniem, w tym wypadku z naciskiem na sery. Tak jak wtedy w roczniku 2010 zachwycał kwiatowy noś, tak samo zachwyca rocznik 2016 - moscatel i gewurztraminer robią swoje. Kwasowość jest delikatna, a wino jest gładziutkie i miękkie, w pierwszej chwili to musi się podobać i jeśli tylko poprzestaniecie na jednym kieliszku, trudno mieć do tego wina zastrzeżenia. Przy większej ilości wina na głowę perfumowe aromaty mogą męczyć w czym pomaga niezbyt wysoka kwasowość. No chyba, że będziecie pić to wino do jedzenia - producent poleca je do owoców morza, ryb i pasztetów. W takim wypadku butelka na parę będzie wyborem w sam raz.


Wina do degustacji otrzymałem od CEDC. Dziękuję!   

czwartek, 15 czerwca 2017

Chic Barcelona Cava.

W sklepach Biedronki nietrudno o niedrogie wina musujące. Czy będzie to prosecco, czy cava, zawsze można liczyć, że cena butelki nie przekroczy 20 zł. Kilka dni temu skończyła się promocja win z Półwyspu Iberyjskiego, ale na półkach z pewnością znajdziemy jeszcze wina Chic w dwóch wersjach.


Jedna to seco, czyli odmiana półwytrawna (etykieta złota), druga to brut, czyli wytrawna (etykieta czarna). Katalog promocyjny wprowadza w tej kwestii lekkie zamieszanie, bo na zdjęciu jest wersja złota, zaś opis wina dotyczy wersji czarnej, zalecam zatem uwagę przy kupnie, zwłaszcza że różnice nie sprowadzają się tylko do zawartości cukru w winie.


O ile wersja brut jest naprawdę porządną (zwłaszcza za te pieniądze) cavą, która nie przynosi wstydu apelacji, to wersja półwytrawna jest słodkim płynem musującym bardziej przypominającym oranżadkę, niż rasowe wino. Tyle, że w oranżadzie nie ma alkoholu. Jeśli zatem interesuje Was moje zdanie, to do picia zdecydowanie polecam wersję czarną, natomiast złotą podajcie wrogowi zamiast - niech nie wprowadzi Was to w błąd - czarnej polewki.



Wersję seco otrzymałem do degustacji od Jeronimo Martins Polska, wersję brut kupiłem w sieci Biedronka.

piątek, 9 czerwca 2017

Viña Tarapacá Rosé 2016

No masz Ci los. Wróciłem na chwilę do pisania, a już dostaję sygnały, żebym przestał. Jeśli nie w ogóle, to przynajmniej o tych różowych, tfu tfu przez lewe ramię, winach. A jeśli uparcie jak osioł chcę pisać, to może niech to będzie Bandol albo Tavel. Mój blog, moja sprawa, mam ochotę na różowe, będę pił różowe, a przy okazji coś tam sobie zanotuję. Owszem Bandol i Tavel mają szansę pojawić się na blogu, ale na razie piję wina, które mam w sklepach tuż pod nosem. Jest ich wcale niemało, widać że towar jest chodliwy i nie jest to tylko Carlo Rosi - oprócz wina z Kalifornii łatwo kupić róż z RPA czy Chile, w dodatku chyba nawet taniej. Jednak co do cen, to pewności nie mam, ostatnio mniej systematycznie notuję w kajecie koszty winnych zakupów (obiecuję poprawę), z pewnością jednak nie wydałem na butelkę wina więcej niż 30 zł. No wiecie, w końcu to różowe 😃


Dziś wino chilijskie, sprowadzane do Polski przez Tesco, a produkowane przez Viña Tarapacá. Posiadłość producenta zajmuje obszar 2600 hektarów, winnice zajmują zaledwie 611 hektarów. W razie czego jest co obsadzać, gdyby rosé okazało się w naszej ojczyźnie szczególnie popularne. Popularne są na pewno szczepy, z których wykonano blend - 85% stanowi cabernet sauvignon, reszta to syrah. Maceracja trwa raptem 4 godziny, potem fermentacja w niskiej temperaturze, bez udziału tlenu przez 20 dni. Po zabutelkowaniu wino powinno być wypite w przeciągu roku, więc dobry czas na picie rocznika 2016.

Wino pachnie gumą balonową, smakuje zupełnie niczym z dodatkiem ziemi, a jednak pije się całkiem nieźle. 12,5% nie pali jak Mateus Rosé z poprzedniego wpisu, ale przy zbyt szybkim tempie picia głowa i ciało stają się bytami coraz bardziej od siebie niezależnymi. Zalecam zatem slow drinking, a najlepiej w towarzystwie jedzenia. 

Swoją drogą, jako osoba kibicująca winiarstwu chilijskiemu, czemu dawałem już wyraz wcześniej, bardzo chętnie przyjrzałbym się innym winom tego producenta. Jest ich niemało, portfolio jest bogate, a sama winiarnia wkrótce będzie obchodziła 150 rocznicę istnienia. Tesco koncentruje się na tańszej linii produktów, ale jakieś „reservy” ma w swej ofercie Euro-Wino z Poznania. Jedno wino z wyższej półki znalazłem też w firmie Cerkom z Józefowa. Niewykluczone zatem, że na blogu pojawi się recenzja innego, niż różowe wina Tarapacá. 

środa, 7 czerwca 2017

Mateus Rosé.

Kontynuuję dziś moje zmagania z winami różowymi. W zasadzie jednym, dobrze znanym, można je kupić w Biedronce w zasadzie od samego początku sprzedaży wina w tym dyskoncie. Prędzej czy później musiało ono do mnie trafić, byłem tego pewien, choć nigdy nie ciągnęło mnie, by w tym celu wysupłać z portfela tych kilkanaście marnych złociszy (11,99 zł). Importer też nie chciał się nim pochwalić. W moim kieliszku znalazło się dzięki mamie, która postanowiła mnie nim obdarować z okazji odwiedzin syna.

„Dziękuję. Nie trzeba było” - powiedziałem wówczas, a dziś wiem, że nie była to tylko kurtuazja z mojej strony.


Wino ma ładny, intensywny kolor, który mimo nasycenia pozostaje jednak nadal odcieniem różu. Po otwarciu buchnął z butelki zapach drożdży, poleciał biały dym, który opuścił butelkę niczym Dżin lampę Alladyna. W kieliszku pojawiły się bąbelki, dość duże i gęsto rozmieszczone. Aromat i smak przypominał nieco owocową landrynkę, ale zrozumcie mnie dobrze, nie czuć tu zbyt wielkiej ilości cukru, choć wino jest półwytrawne. Jest za to dużo goryczy, która ten ewentualny cukier nie tyle równoważy, co nawet nad nim dominuje. W zasadzie nawet mi ten smak pasował, jest dość oryginalny, ale… wrażeniom smakowym towarzyszyło odczucie iście fizyczne. Przepuszczanie tego wina przez gardło to test na odwagę, z której słyną połykacze ognia. Po każdej porcji przełyk rozgrzewał się niebezpiecznie, bałem się nieco, czytałem kiedyś o samozapłonie, a w tym wypadku wyzionięcie ducha skutkowałoby niechybnie podpaleniem mieszkania - nie jestem pewien, czy moje ubezpieczenie zapewnia w takiej sytuacji należyte gwarancje finansowe dla rodziny. Trochę mnie to zdziwiło, bo 11% alkoholu zwykle nie odczuwam tak dotkliwie. Na wszelki wypadek postanowiłem jednak odstawić butelkę.


Dziękuję, Mamo! Naprawdę nie trzeba było... 

wtorek, 6 czerwca 2017

Frescobaldi Nipozzano Riserva 2013

Wspomniałem w poprzednim wpisie o tym, czego nie piliśmy podczas IV zlotu blogerów winnych, a dziś kilka słów o winie, którego mieliśmy pod dostatkiem w czasie lunchu. Było to wino z portfolio sponsora zlotu, czyli Faktorii Win. Mowa o Nipozzano Riserva 2013 Chianti Rúfina od Marchesi di Frescobaldi. Na kontr-etykiecie, a właściwie na nalepce naklejonej przez dystrybutora znalazł się dość ciekawy opis:

"Rubinowy kolor z dobrą konsystencją. Silne owocowe aromaty jeżyn, jagód i wiśni. Słodkie nuty waty cukrowej z pikantnymi nutami goździków i gałki muszkatołowej. Na podniebieniu bogate i zrównoważone, przyjemnie utrzymujące się w ustach.” 


Autor tej opinii chyba był już po jednym głębszym jak to pisał, albo przynajmniej po porcji waty cukrowej, ale w sumie to nawet go rozumiem. "Dobre", "niedobre" nie wystarczy. Produkt musi trafić do klienta, konsument z pewnością łyknie wino bogate w pozytywne epitety. Napisanie kilka słów o cierpkim, kwasowym winie, które raczej trzeba, niż można zagryźć porządnym stekiem, mniej może kogoś przekonać, no chyba że rzeczywiście kupującemu kiszki marsza grają. Fajnie, że przyjemnie utrzymuje się w ustach, choć jeszcze lepiej, jak nie będzie stawiało oporu przy przełykaniu :)

Abstrahując jednak od opisów i ich związku z rzeczywistością wypiłem wino ze smakiem - ani kwas, ani tanina, ani żadne inne źródła cierpkiego smaku nie odebrały mi przyjemności z jego picia. Po pierwsze było niezłe, a po drugie samo wino nie było w centrum mojej uwagi, było jedynie elementem towarzyszącym oglądaniu i słuchaniu fragmentów koncertu King Crimson. W końcu trzech perkusistów grających w tym samym czasie jest w stanie odciągnąć uwagę od niejednego wina. Czuję jednak podskórnie, że wino i koncert potrzebowały siebie nawzajem, a już z pewnością ja potrzebowałem jednego i drugiego 😃

Wino otrzymałem do degustacji od dystrybutora. Dziękuję!

poniedziałek, 5 czerwca 2017

IV Zlot w kolorze różowym.

Winopisarze, winopijcy, winomaniacy itp.
IV zlot winnej blogosfery już dawno za nami, ale jeden temat po tym wydarzeniu zaprząta mi głowę i sprawia, że moje myśli o winie koncentrują się wokół... win różowych. Ci, którzy czytają ten blog regularnie (to znaczy na tyle regularnie, na ile regularnie pojawiają się nowe wpisy, czyli nieczęsto), znają mój lekceważący stosunek do win różowych. Bąbelki o tym kolorze mają jeszcze taryfę ulgową, ale wina spokojne próbowałem tylko wtedy, gdy otrzymałem je w prezencie od rodziny czy znajomych, albo kiedy przyjechały do mnie do testów od importera. Sam raczej omijałem je szerokim łukiem, a liczbę butelek, za które zapłaciłem z własnej kiesy mogę zliczyć na palcach jednej dłoni. A jednak teraz na sklepowych półkach mój wzrok przykuwają tylko wina różowe. Co ciekawe na zlocie nie było ani kropelki wina tego rodzaju, więc skąd w ogóle to zagadnienie? Otóż zastanawialiśmy się nad obecnymi i przyszłymi trendami, które będą wyłaniały hity sprzedaży i wyznaczały kierunki dla winnego pisarstwa.

Wojciech Bońkowski - szef Winicjatywy i organizator zlotu.
Tych trendów omówiliśmy kilka, ale tylko dwa z  nich wydały mi się istotne. Pierwszy to wina ze szczepów rzadko spotykanych na sklepowych półkach, po sobie widzę, że chętniej bym sięgał po butelki na etykietach których widnieją nieznane nazwy, niż powszechnie kojarzone merloty, cabernety i inne rieslingi. Asuretuli, ojaleshi, girgentin, lledoner pelut - takie wina otworzą mój portfel, o ile staną na sklepowych półkach.

Branża rozmawia o rynkowych trendach.
Drugim, jak się domyślacie, są wina różowe. Podobno we Francji ostatnio wina różowe sprzedają się w ilościach większych niż wina białe. I chyba właśnie ta informacja sprawiła, że postanowiłem winom różowym dać szansę, w końcu wszystkie nasze strachy i fobie wynikają z przesądów i niewiedzy. Zrobię rozpoznanie bojem i przekonam się czy jest się czego bać. A może znajdę w nich towarzyszy leniwego wypoczynku na tarasie? Dziś nie będę koncentrował się na opisie konkretnych win, na to jeszcze za wcześnie, ale zamieszczam zdjęcia tych etykiet, które miałem okazję wypić już po zlocie. Powiem tylko, że każde z nich miało wyraźnie różny charakter.





IV zlot winnej blogosfery muszę uznać za przełomowy dla mnie i mojego rozwoju jako winomaniaka. Może polubię wina różowe, a może dalej nie będę ich głośnym orędownikiem, ale z pewnością swoje zdanie będę od teraz mógł oprzeć na doświadczeniu.